Chojnicki Sokrates i miłośnik Borów Tucholskich

dr Stanisław Gzella

Chojnice kojarzą się w polskiej świadomości głównie ze zwycięstwem orężnym króla Kazimierza Jagiellończyka nad Zakonem Krzyżackim i w konsekwencji wcieleniem Pomorza Gdańskiego do Korony. Rzadziej z bezkrwawym triumfem żywiołu polskiego nad programem germanizacyjnym pruskiego gimnazjum państwowego.

Dzięki działalności tajnej organizacji samokształceniowej filomatów pomorskich, która stała się jakby polską szkołą w obrębie oficjalnego Königliches Katholisches Gimnasium zu Konitz, chojnickim gimnazjalistom udało się przez dziesiątki lat, wbrew niemieckim nauczycielom i podręcznikom, pielęgnować mowę ojczystą, poznawać w ukryciu historię, geografię i literaturę polską oraz zachować świadomość narodową. Nie dali się wynarodowić zaborcy i nie zapomnieli tęsknoty za odzyskaniem utraconej niepodległości.

Kiedy w wyniku postanowień Traktatu Wersalskiego Chojnice wróciły w roku 1920 do Polski, w Dniu Wyzwolenia 31 stycznia tylko oni, wraz z paroma polskimi dziewczętami ze Szkoły Miejskiej, potrafili zamanifestować swoją radość z tego faktu wobec żołnierzy generała Józefa Hallera. W zniemczonym mieście żyło już tylko 12% Polaków. Mimo tak małej ilości obywateli myślących i mówiących po polsku, Polacy stopniowo zaczęli przejmować urzędy w mieście i powiecie.

Ojciec działacza

Oficjalne przejęcie gimnazjum chojnickiego przez polskie władze oświatowe nastąpiło w kwietniu 1920 r. Dotychczasowy dyrektor dr Correns przekazał kierownictwo uczelni dr Ferdynandowi Bieszkowi. Jako były filomata pomorski, rodem z okolic Wejherowa, dyskryminowany i dotkliwie szykanowany przez władze pruskie, był człowiekiem na właściwym miejscu.

Pierwszego dnia powitał zebranych w auli profesorów i uczniów polskim pozdrowieniem Jezusa Chrystusa i choć całą noc spędził w pociągu, wygłosił wspaniałe przemówienie w języku polskim. Przez 148 lat w murach tej szkoły nikt nigdy nie słyszał otwarcie tego zakazanego języka. Mimo trudności związanych z brakiem polskiej kadry nauczycielskiej udało mu się w bardzo krótkim czasie i bezkonfliktowo spolszczyć chojnicką szkołę średnią.

W okresie przejściowym pozwolił wykładać niemieckim profesorom, a niemieckim uczniom kontynuować naukę przedmiotów ścisłych w ich własnym języku, ale już w roku szkolnym 1921/1922 zlikwidował równoległe klasy pierwsze z językiem wykładowym niemieckim. Od roku 1920 pruskie niegdyś gimnazjum zostało przekształcone w polskie gimnazjum klasyczne, z łaciną od klasy pierwszej w wymiarze 6 godzin tygodniowo i greką od klasy trzeciej w tym samym wymiarze.

Młodość

Największym darem polskiego dyrektora dla chojnickiego gimnazjum, poza spowodowaniem jego metamorfozy w polską szkołę, wdrażającą uczniów w europejską kulturę śródziemnomorską, był jego własny syn, Stefan, zaangażowany do nauczania obu języków starożytnych.

Stefan Bieszk urodził się w 1895 roku we Fryburgu, gdzie jego ojciec schronił się dla uniknięcia pruskich represji, jako szóste z kolei dziecko w rodzinie. Tu przywrócił swojemu nazwisku, zniekształconemu przez niemieckich urzędników na Bieschke, jego pierwotną polską ortografię i wymowę. W domu rodzinnym, zawsze pełnym gości mówiących po polsku – bywał w nim Władysław Mickiewicz, syn wielkiego Adama, przyjeżdżający z Paryża – nauczył się mowy ojczystej, historii, geografii i literatury swojego narodu, podobnie jak jego rodzeństwo. Wyniósł z niego ponadto głęboką religijność i równie głęboki patriotyzm.

Wykształcenie w zakresie szkoły średniej uzyskał w słynnym gimnazjum jezuickim w Feldkirche na terenie Austrii, a maturę zdał w 1915 roku we Fryburgu. Po egzaminie dojrzałości rozpoczął studia akademickie w zakresie filologii klasycznej na tamtejszym uniwersytecie. Po dwóch latach przerwała je I wojna światowa i powołanie do wojska.

Skierowany na front zachodni, walczył jako zwykły piechur. Rodzina Bieszków powróciła do kraju zaraz po odzyskaniu niepodległości, ale możliwość kontynuowania studiów na polskim uniwersytecie odwlókł wybuch wojny bolszewickiej, tak że zamiast zasiąść w sali wykładowej stanął ochotniczo z bronią w ręku, tym razem już z polską rogatywką na głowie, do obrony zagrożonej ojczyzny. Dopiero w okopach ruchomej wojny nauczył się mówić płynnie po polsku.

Stefan Bieszk - źródło: Echo Borów Tucholskich

Działalność dydaktyczna

Działalność dydaktyczną rozpoczął jeszcze przed ukończeniem filologii klasycznej za sprawą swojego ojca. Został zaangażowany do nauczania łaciny i greki w Chojnicach. Zdawał sobie przy tym sprawę z braków i uszczerbku w swej erudycji klasycznej spowodowanych przez wojnę. „Inter arma silent musae”. W zachowanej partii Dziennika pod datą 7 stycznia 1921 notował:

„Zaczęło się znowu życie szkolne. Uczę greki w szóstej klasie i łaciny w trzeciej. W języku greckim mam do czynienia z własnym nieuctwem, a w łacinie z nieuctwem uczniów. (…) Czuję dopiero teraz, jak ogromnie się cofnąłem w ostatnich miesiącach”.

W wielu innych miejscach tego Dziennika użalał się nad nadmiarem czasu, który mu pochłania konieczność przygotowywania się do lekcji. Usilnie zabiegał o nadrobienie wykształcenia klasycznego. Zgodę Kuratorium na zdobywanie dyplomu podczas pracy nauczycielskiej otrzymał dopiero na jesieni roku 1921, gdy przysłano do chojnickiego gimnazjum na jego miejsce zastępcę.

Przez cały rok akademicki słuchał w Poznaniu wykładów profesorów Witolda Klingera, zasłużonego badacza liryki greckiej, Hammera, Rudnickiego i Kleczkowskiego. Pracę seminaryjną napisał z wyróżnieniem, uzyskując nagrodę pieniężną.

Ukończył studia poznańskie z wynikiem dobrym na podstawie pracy magisterskiej, której temat, uzgodniony z prof. W. Klingerem, dotyczył tragedii ajschylowskiej, a tytuł sformułowany był „De deo Aeschyleo”. Mimo tego sukcesu i umiejętności biegłego mówienia po łacinie – jego córka Bożena wspominała po latach zjazd nauczycieli języków klasycznych w Toruniu pod koniec lat trzydziestych, kiedy to jej ojciec zbudził powszechny podziw, wygłaszając prelekcję ex capite w języku Cicerona – filologia klasyczna w jakiś sposób go rozczarowała i pozostawiła świadomość, prawdopodobnie przesadną, że przerasta jego siły. Nie ważył się aspirować do cenzusu doktorskiego, co w rodzinie Bieszków było czymś tradycyjnym.

Jego ojciec Ferdynand, choć urodzony w chłopskiej rodzinie, uwieńczył doktoratem studia matematyki, fizyki i filozofii w Królewcu. Brat Kazimierz był doktorem teologii w Pelplinie i zasłynął jako pionier rozpoczynającego się w kościele ruchu liturgicznego. Stefan w dziedzinie latynistyki i grecystyki twórczo się nie wypowiadał. Wiedzę o świecie starożytnym i jego wartościach przekazywał swym uczniom ustnie, a miał wielki dar sugestywnego opowiadania. W pewnym sensie zdradził filologię klasyczną na rzecz kaszuboznawstwa.

Nawiązując do tradycji chojnickiego gimnazjum, które wychowało pierwsze pokolenie kaszubskich ideologów i „budzicieli”, stał się niebawem kontynuatorem Aleksandra Majkowskiego, autora pierwszej powieści kaszubskiej i Hieronima Derdowskiego, twórcy poezji w tym języku. Z tego głównie tytułu – jako znanego i cenionego poety kaszubskiego – wypływa jego sława.

Pracował też twórczo nad gramatyką, pisownią i słownikiem kaszubskim. Żadnej jednak ujmy nie przynosił tym samym swym poprzednikom na stanowisku filologa klasycznego, dr Janowi Dziadkowi czy dr Antoniemu Łowińskiemu, inspiratorom ruchu filomackiego w gimnazjum chojnickim, którzy przed nim zajmowali się tu starożytnymi deklinacjami i koniugacjami.

W bardzo krótkim czasie uznano go za największą indywidualność w chojnickim gronie nauczycielskim. Uczniowie, uznając go za swojego wielkiego przyjaciela, uczyli się trudnych odmian martwych języków z sympatii dla niego. Znali i szanowali go nie tylko z katedry profesorskiej.

W gimnazjum chojnickim zajmował się pieczą nad biblioteką szkolną i sprawował funkcję opiekuna drużyny harcerskiej im. Tadeusza Kościuszki. Z zainteresowaniem słuchali jego porad czytelniczych i przejmujących gawęd przy płonącym ognisku podczas wycieczek i wypraw żeglarskich. Często prowadził ich po leśnych szlakach umiłowanych Borów Tucholskich, bo sam był entuzjastycznym miłośnikiem przyrody. Potrafił całą noc spędzić samotnie w lesie, by wsłuchiwać się w szum liści i głosy budzącego się ptactwa o świcie. Wprowadzał ich do napotykanych kościołów po drodze, by zwracać uwagę na szczegóły architektonicznego wnętrza i uwrażliwiać na piękno sztuki, któremu sam ulegał w niezwykłej mierze.

W Zamartem opisywał ze znawstwem osobliwości cennego krucyfiksu. W dalekim Krakowie, jak przyznawał w Dzienniku, „najchętniej siedziałby cały dzień na Wawelu albo dumał w muzeach nad dawną świetnością Polski”. Imponował swym wychowankom doświadczeniami z I wojny światowej i nade wszystko zwycięskiej wojny z nawałą bolszewicką oraz swoją twórczością literacką i poetycką, ukazującą się na łamach pism „Zabory” i „Zrzesz kaszubska”. Z zapałem wystawiali na amatorskiej scenie auli gimnazjum w Chojnicach i w okolicznych szkołach jego dramaty – pisane po polsku i związane z dziejami Chojnic i pomorskiego ruchu filomackiego. Z jego inspiracji utrzymywali kontakty z młodzieżą Polonii Człuchowa, Bytowa i Złotowa. Za jego zachętą i przy jego pomocy budowali jacht „Hulajdusza” według projektu inż. Ottona Weilandta, by wziąć udział w spływie do morza.

Chojnicki okres działalności Stefana Bieszka należał do najszczęśliwszych w jego życiu. Tu nauczył się języka kaszubskiego (z ojczystego domu go nie wyniósł) i rozpoczął twórczość literacką w tym umiłowanym języku. Tu poznał osobę, z którą zawarł związek małżeński i mimo początkowego oporu ze strony ojca, obawiającego się, że syn popełnia mezalians, otrzymał w końcu jego błogosławieństwo. Kochał ją do końca swojego życia, a ślub, udzielony przez brata – ks. Kazimierza – w kaplicy gimnazjalnej, gdzie mu uczniowie zaśpiewali uroczyste „Veni Creator” tę miłość jakby zatwierdził.

Radości przysparzały mu również owoce jego wszechstronnych uzdolnień artystycznych. Śpiewał, grał na lutni, komponował melodie, rysował i rzeźbił. Skomponowana przez niego pieśń:

„Nie pójdzie w moc krzyżacką,
Nasza kraina, ziemia Mestwina”

stała się hymnem harcerzy hufca chojnickiego.

Przykre doświadczenia sanacyjne

Jedyne akcenty przykrości i goryczy w czasach chojnickich, jakie pobrzmiewają raz po raz w ocalałym tomie jego Dziennika, dotyczą spraw politycznych. Jak większość Pomorzan potępiał przewrót majowy Piłsudskiego i nie zgadzał się z jego następstwami. Władze sanacyjne z niechęcią i podejrzliwie spoglądały na działaczy kaszubskich, pomawiając ich o separatyzm i (jakże niesłusznie!) o proniemieckość.

Dla Stefana Bieszka Polska była wielką ojczyzną, złożoną z wielu małych ojczyzn jak Hellada starożytnych Greków. Z polskiej, różnorodnej mozaiki miłował najbardziej zielony kamyk Borów Tucholskich z ich niebieskimi jeziorami w Charzykowach i Wdzydzach. Miłował zarówno ziemię pomorską wokół Chojnic, jak i jej mowę kaszubską. Traktował ją nie jako gwarę polszczyzny, lecz odrębny język z grupy języków zachodniosłowiańskich i pokrewny wymarłym językom połabskim Wieletów i Obotrytów. Tę jego tezę potwierdziły współczesne badania językoznawcze.

Na „zesłaniu”

Działalność kaszubska ściągnęła na niego w końcu represje władz oświatowych. W roku 1934, po 14 latach nienagannej i gorliwej pracy dydaktycznej w Chojnicach, został wraz z paroma innymi nauczycielami o tych samych poglądach przeniesiony karnie na obce mu kresy wschodnie. Sanacja wyznaczyła mu pracę na tym samym stanowisku filologa klasycznego w gimnazjum w Zamościu. Był to dla niego bolesny cios, prawie równoznaczny z jakimś zesłaniem na Sybir.

Na Pomorze mógł wrócić dopiero w roku 1937, po długich staraniach wielu jego przyjaciół, ale już nie do Chojnic. Objął teraz analogiczną posadę w Chełmnie nad Wisłą. Tu zastał go wybuch II wojny światowej i po raz trzeci przyszło mu wdziewać mundur wojskowy. Po tragicznej kampanii wrześniowej i krótkim okresie internowania zamieszkał znowu w Chełmnie i włączył się w ruch oporu.

II wojna światowa i czasy powojenne

Utrzymywał kontakty z byłymi uczniami, także z Chojnic, i zajmował się tajnym nauczaniem. Początkowo próbował nawet organizować konspiracyjne zloty byłych harcerzy w dobrze mu znanych zakątkach Borów Tucholskich, dopóki nie stało się to zbyt niebezpieczne dla życia młodocianych ochotników. W roku 1944 zmuszono go do przyjęcia niemieckiej listy narodowościowej i zaraz posłano do Holandii, wcielając do marynarki wojennej. Niezwłocznie wszedł tam w styczność z niemieckim ruchem oporu i przy najbliższej okazji przeszedł na stronę aliantów.

Wrócił do kraju w roku 1946, by z bólem stwierdzić, że Polska znowu utraciła niepodległość, stając się państwem satelickim Moskwy. Mimo to nie tracił ducha. Z energią przystąpił do organizowania w Chełmnie gimnazjum i nauczania w nim łaciny, choć w ograniczonym wymiarze. Komuniści oskarżali nawet ten martwy język o powiązania klerykalno – burżuazyjne i nie długo pozwolili mu się nim zajmować.

W roku 1950 przenieśli go do szkoły podstawowej w Lipnie, gdzie jeszcze przez dwa lata wolno mu było uczyć religii jako katecheta. Nie umiał się pogodzić z zakłamanym ustrojem realnego socjalizmu. Był zbyt prostolinijny, miał otwarty charakter i mówił zawsze, co mu leżało na sercu. Nic dziwnego, że władze tzw. Polski Ludowej, jakby im dotychczasowej kary było za mało, pozbawiły go prawa nauczania w jakiejkolwiek szkole państwowej.

Ostatnie lata działalności

Żeby ratować siebie i swoją sześcioosobową rodzinę od głodu, podjął się więc pracy w chełmińskiej spółdzielni „Samopomoc Chłopska”, jako referent skupu ziemniaków.

W roku 1954 został aresztowany pod zarzutem wrogości wobec Polski Ludowej i skazany wyrokiem sądu w Gdańsku na 14 miesięcy więzienia. Przesiedział za kratami tylko połowę wyroku, bo już w 1955 roku zwolniono go ze względu na wiek i zły stan zdrowia. Mimo choroby serca powrócił jeszcze do pracy na stanowisku filologa klasycznego w pelplińskim Collegium Marianum, aby uzyskać emeryturę i do swoich zainteresowań kaszuboznawczych.

Stał się jednym ze współzałożycieli Zrzeszenia Kaszubskiego w Gdańsku i współpracownikiem nowozałożonych pism kaszubskich. Latem roku 1964 udało się jego córce Bożenie, pracowniczce naukowej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, oderwać ojca od nieustającej pracy nad „Słownikiem kaszubskim” i przywieźć na odpoczynek do Charzyków, gdzie jego przyjaciel Weilandt miał prywatną przystań i willę „Bellevue”.

Śmierć zaskoczyła go w drodze od ulubionego jeziora do Chojnic. Został pochowany w Chełmnie, gdzie pożegnali go demonstracyjnie nie reprezentanci kultury śródziemnomorskiej, ale działacze kaszubscy. Jeden z nich wygłosił sonet „Nad grobã”, kończący się słowami, że tam dokąd idzie będzie mu lepiej, niż na ziemi.

Jakże prawdziwe! Ani Polska sanacyjna, ani powojenny barak socjalistycznego bloku nie pozwoliły mu żyć spokojnie i się rozwijać. Jego życie było pełne goryczy. Jego imię nadano Bibliotece Pedagogicznej w Chojnicach, która przechowuje maszynopis ocalałego tomu Dziennika, pisanego w szczęśliwym okresie chojnickich lat i wypisano też na tablicy. upamiętniającej zasłużoną rodzinę Bieszków w ich rodowej parafii, w Kielnie.

Jak grecki Sokrates jest wzorem każdego polskiego pedagoga w umiłowaniu młodzieży i w służbie prawdzie, bez kompromisów moralnych i przystosowania się do zmiennych okoliczności.

Autor: dr Stanisław Gzella