Juhasy Borów Tucholskich cz.2

Jan Karnowski

Wiśniewski-Waywacz – borowiacki opryszek z XIX wieku

Ciekawy szkic biograficzny takiego juhasa-opryszka, rodowitego Borowiaka z Łęga znajdujemy w starym „Kalendarzu polsko-gospodarskim dla Wielkiego Księstwa Poznańskiego na rok Pański 1852”.
Jakiś autor anonimowy opisuje tutaj swoje wspomnienia o Wiśniewskim, albo Waywaczu, rozbójniku w Borach Tucholskich. Autor sam pochodził z Łęga, zaznacza bowiem, że jego ojciec był tam przez 13 lat nauczycielem i „tam też na cmentarzu pod stuletnią, mały kościółek zasłaniającą lipą, spoczywa snem wiecznym” i było to w roku 1829, kiedy on dobrem słowem i ostrym batem młodych Borowiaków przysposabiał na egzamin z katechizmu. Uczniem jego był także niejakiś Wiśniewski, drugi sowizdrzał, pierwszy do każdej psoty, do nauki zaś ostatni.

Najstarszy polski opis krajoznawczy Borów

Szkic ten o Wiśniewskim jest też z innego powodu ciekawy. Na wstępie bowiem daje nam autor charakterystykę Borów Tucholskich, nacechowaną pewną melancholią. Jeśli się zważy, że rzecz ta została napisana w roku 1852, to należy stwierdzić, że jest to najstarszy opis krajoznawczy Borów w języku polskim.
Z tej racji nie możemy opisu tego tutaj pominąć:

„Przez całe Prusy Zachodnie na lewym brzegu Wisły rozciąga się znany Bór Tucholski, siedlisko zacnego rodu kaszubskiego.
Od Bydgoszczy począwszy, szerzy się aż do samego morza Bałtyckiego i swą ogromną piaszczystą przestrzenią, pokryta gęstą krzewiną, ciemnemi i wysmukłemi sosnami, starożetnymi dębami i innym rozlicznem drzewem, zaludnioną mnogim słowiańskim ludem,- przecina Pomorze od Prus Wschodnich.
Z licznych jezior i trzęsawisk ścieka woda i prędszym, lub wolniejszym biegiem, szerszem lub węższem korytem, jak: Brda, Czarna- Woda, Radunia, Wierzyca, Motława pędzi ku Wiśle i w słonych falach morskich się zatapia.
Niegdyś mnóstwo niedźwiedzi, turów, dzików, wilków, jeleni i sarn przemykało się z kniei do kniei i rykiem swym napełniało jednostajną ciszę. W tych to Borach odbywały się one zacięte, mordercze walki między Polakami i Pomorzanami, o których piszą dawni kronikarze i po dziś dzień zwaliska dawnego Gródka, tuż nad Czarną Wodą, dawniej Szarą rzeką, o który darmo się kusił miecz mężnego Bolesława, świadczą o waleczności rodu, obszerne to Bory niegdyś zajmującego.
Teraz tu wszystko inaczej. Już Fryderyk Wielki począł te ciemne bory przecinać, wodom z jezior i trzęsawisk wolny ściek otwierać , drogi prostować, kolonie zaprowadzać i szkoły zakładać. Na łoskot siekiery za sznurem linie rąbiącej, aby podzielić wszystko na równe czworoboki, wyniósł się zwierz przestraszony i w odleglejszych krajach szukał schronienia.
Gdzie przedtem Borowiak po wąskich ścieżkach węgle i smołę woził do Gdańska, pędzą teraz powozy pocztowe po bitej szosie bez ustanku. Nawet Czarną- Wodę zatamowano i zmuszono, aby unosząc się, okiem nieprzejrzane piaszczyste przestrzenie, łopatą zrównane, siekierą z drzew ogołocone, wodą oblała i na bujne łąki zamieniała. Zmiana nader korzystna, ale temu, który w tych borach się rodził i wiek młody przepędził, co po nich chodził wzdłuż i wszerz, co lubił zasnąć pod wieżystą sosną, a ocknąwszy ciekawie słuchać harmonii szumu drzew olbrzymich- temu co podrósłszy z lubymi braćmi często się zapędzał w najgłębsze knieje za tropem wilka, lub też kota pierzchliwego,- temu mówię, co z tym borem razem rósł, a teraz na szczątki jego patrzy, temu łzy w oczach staną.
Gdym liczył lat 16, był mi bór tucholski starodawny szlachcic polski, który opierając się o szablę i rzęsisty wąs nakręcając, głośno wołał: „wara temu co mnie ruszy”.
Dziś mu wąs ostrzyżono, czuprynę ogolono, fraczek przypięto,- nie poznać szlachcica dawnego. Z przepysznego dawnego ubioru pozostały się tylko szczątki, tu i ówdzie jako wieża nad niską strzechą unosząca się samotna sosna, zdaje się umierającym głosem cicho szumieć: tak wszystko przemija”.

Psoty młodego Waywacza

Po tym opisie Borów snuje się opowieść o młodym Wiśniewskim, czyli Waywaczu, który z małego urwisza i psotnika wyrósł na wielkiego opryszka. Jak drugi sowizdrzał płatał figle na wszystkie strony i nawet własnego rodzica nie oszczędzał. Ojciec bowiem chętnie zaglądał wieczorem do karczmy, a mały urwisz nieraz chodził wołać go do domu – aż wreszcie sprzykrzyło mu się to chodzenie.
Karczma leżała tuż nad traktem, a wstępując do niej, trzeba było przekroczyć dosyć głęboki rów, po nieszerokiej desce. Otóż tę deskę nasz syneczek sporo nadrąbał, ażeby własnemu ojcu w rowie sprawić łaźnię. Ale rzecz się nie udała, gdyż przypadkowo zamiast ojca, jakiś inny poczciwy podróżny na desce się załamał i runął w błoto. Nad przypadkiem tym młody urwisz długo się zastanawiał i powtarzał z dobrze udaną skruchą: Szkoda tego człowieka. Natomiast nic go nie obchodziło, gdy mu proboszcz łęski znaczenie czwartego przykazania pięścią wbijał w mózgownicę.

Wiśniewski rusza w świat

Niedługo pożegnał się stary Wiśniewski z tym światem, a najstarszy syn jego objął gospodarstwo, a nasz hultaj miał mu dopomagać. Był już teraz sporym wyrostkiem, i jakieś zło parło go w świat daleki.
O pieniądze się łatwo postarał. Ks. proboszcz łęski kupował na wiosnę kartofle, których mu zabrakło, i oto nasz hultaj ofiaruje mu 40 korcy, niby przypadłą nań część ze schedy po ojcu i bierze 5 talarów do kieszeni i ruszył gdzie go oczy poniosły, nacmulony jak ten lis, co kurczę udusił. Dobrodziej za kartoflami się obliznął, gdyż we wskazanych kopcach, był tylko piasek i kamienie. Pieniądze dobrodziej łatwo obżałował, ale co gorsza, naśmiewiska młodzieży długo go ścigały.

Młody Wiśniewski wyruszył w świat, pieniądze przepuścił i wrócił po pewnym czasie z próżną kieszenią i miną grzesznika, obiecującego poprawę. Dobre jego postanowienia trwały tylko 8 tygodni i przy kopaniu bursztynu znów poszły w kąt, i wzięło górę wrodzone „ochybstwo”.

W tym czasie bowiem w Borach Tucholskich ludność na wielka skalę i nie bez korzyści trudniła się kopaniem bursztynu. I Wiśniewski chwycił za rydel. A że hultajom nieraz szczęście sprzyja, tak i Wiśniewski dokopał się wkrótce sporej bryły bursztynu – taka przynajmniej wieść gruchnęła w okolicy. Mnóstwo żydków się zjeżdżało, aby tę osobliwą sztukę nabyć. Po długich targach Wiśniewski się zgodził z żydkami jechać do Chojnic, tam dać bryłę na uczciwej wadze zważyć i odebrać umówioną cenę. Siedli na bryczkę i pojechali, skrzyneczkę z bursztynem jako skarb zaklęty trzymając na kolanach.
Przybyli do Czerska, wioski znanej „noclegiem Janusza” (nawiązanie do wiersza W. Pola – red) i wstąpili do gospody, częstowali hultaja rozmaitym trunkiem, aby go utrzymać w dobrym humorze. Dopiero przypomina sobie W., że jest kiepsko ubrany, buty podarte, czapka wytarta itd., że jadąc do miasta powinien się lepiej ubrać, ale skąd wziąć pieniądze- możeby żydkowie dali zadatek. Żydkowie dali mu 6 talarów, a on odszedł niby po zakupy, zostawiając skrzynkę z bursztynem jako zastaw. Żydkowie czekają jedną godzinę, czekają drugą, czekają wreszcie do wieczora, a hultaja jak nie ma, tak nie ma. Wreszcie czekanie im się sprzykrzyło, przywołali wójta i skrzynkę urzędowo otworzyli. Powstał wielki rwetes, bo w skrzynce nie było bursztynu, lecz wielki sęk, starannie w łatę zawinięty. I tak broił Wiśniewski dalej.

Wiśniewski na uczbie

Wreszcie poszedł w uczbę do pewnego krawca Niemca Lemana w Będźmirowicach. Pół roku tam wytrzymał, był pilny, posłuszny, i zdobył sobie zaufanie majstra. Raz wybrali się z majstrem do Łęga do kościoła. Tam majstrowi kobieta jakaś sprezentowała kosz jaj z prośbą, żeby jej z długiem czekał. Majster się chętnie zgodził i nuż naradzać się, co z temi jajami zrobić. Najlepiej usmażyć i wyprawić sobie w Łęgu bal.
Młody W. jeszcze napomyka, że w wędzarni u brata wisi połeć słoniny, od tej trzeba kawał urznąć. I poszedł po słoninę- ale z nią nie wrócił, lecz wycyganił od majstrowej nowe ubranie i ruszył w świat. Majster, nie doczekawszy się ucznia, wrócił z jajami do Będźmirowic i tutaj się dowiedział, co za ziółko z jego ucznia.
Ale natychmiast ruszył po żandarma i dalej w pogoń za drapichróstem i po długiem pytaniu i szukaniu przydybano go na gdańskim trakcie, 3 mile za Łęgiem. Zdybanego tak okrutnie zbili, że jako nieżywego zostawili na drodze.

Waywacz poszukiwany

Ocknąwszy z omdlenia udał się W. prosto do Gdańska i wstąpił do wojska i tam przez półtora roku się dobrze sprawował. Ale poprawa była tylko pozorna, lis nie zapomina tak łatwo drogi do kurnika. W Gdańsku zaznajomił się z podobnymi jak on opryszkami, którzy co dopiero wyłamali się z więzienia, uszedł z nimi niespodzianie z miasta, przyjął imię Waywacza i w nizinach pomiędzy Tczewem, Gdańskiem i Malborkiem na czele tych rabusiów liczne urządzał napady na bogatych holendrów. Nocne włamywania, kradzieże pieniędzy i nawet koni były na porządku dziennym. Wnet policja i żandarmeria zorganizowały nagonkę na tak niebezpiecznych opryszków. Przeciwko Wiśniewskiemu taki puszczono list gończy:

„Wiśniewski alias Waywacz, lat 21, figura przystojna, włos ciemny, oczy niebieskie, twarz śniada, ubrany w ciemny kaftan barankami osadzany, spodnie płócienne, na głowie niebieska rogatywka z białym barankiem”.

Nawrócony grzesznik

Herszta nie zdołano uchwycić, ale w nizinach stało się mu jakoś nieswojo i przepadł naraz bez wieści – aż po pewnym czasie jakieś licho go sprowadziło do ojczystego Łęga.
Brat jego stoi pewnego pięknego wieczora przed swoją chatą, aż tu zajeżdża w pięknej bryce jakiś pan, strojnie ubrany. Nie był to nikt inny, jak rabuś – braciszek. Wita on zdumionego brata, jakby nigdy nic.
„Ależ, mój Boże” – rzecze ten drugi –„Cóż ty wyrabiasz? Co dopiero byli tutaj żandarmi i szukali ciebie”.
„Nie troszcz się mój bracie” – odpowiada piękny rabuś – „ i się na mnie nie gniewaj. Dałem się skusić złemu, ale złapano mnie, i do więzienia wsadzono. Tam mnie codzień tak okrutnie bili, że mi się odechciały złe drogi i do Boga całem sercem się nawróciłem. Przyjął mnie ks. proboszcz w Czersku za swego stangreta i oto właśnie jadę po niego do Brus. Nie boję się żandarmów, bom uczciwie swoją karę odsiedział”.

Po czym konie zaciął i odjechał, ale nie drogą do Czerska i Brus, lecz prosto w najgłębsze bory, do Śliwic. Przybył tam około godziny dziesiątej wieczorem i wstąpił do gospody, zostawiwszy konie niewyprzężone przed karczmą.
Nie minął kwadrans, aż tu go jeden z gości poznaje, innym to zdradza i do ujęcia opryszka namawia. Nie uszło to uwadze bystrego opryszka.
„Dajcie że tam spokój” – rzecze – „co było, to było, com zgrzeszył, to wiecie, ale com pokutował, tego nie wiecie”.
I zaczął im opowiadać, co przecierpiał w więzieniu, jak go katowano, głodem morzono, jak ciężką pracą męczono – wreszcie jak się do Boga nawrócił i jak w służbę do ks. proboszcza w Czersku wstąpił, „Któregom właśnie tu do waszego proboszcza zawiózł”. – Opowiadając to, gorzko zapłakał, czym tkliwych Borowiaków do łez poruszył.
Po tym sukcesie wyszedł na moment, aby konie opatrzyć, ale zaledwie był na dworze, dopadł bryczki i co żywo ruszył dalej. Śliwiczanie teraz poznali, że ich wystrychnął na dudka, siedli na koń i dalej za nim w bory. Wnet go dognali, gdyż tętent koni i turkot bryczki daleko w cichej nocy się rozlegał- i nuż go przyłapać. Wiśniewski stanął i zawołał: „Kto się zbliży, prędko do domu nie wróci, w łeb mu wypalę” i puścił kilka strzałów.
To speszyło poczciwych śliwiczan, zawrócili i co tchu do domu ruszyli. Waywacz zaszył się w Bory i przepadł, jakby kamień rzucony do Brdy.

Na tym się kończy powieść o Waywaczu rozbójniku i autor tej historii zaręcza, że nie opowiadał rzeczy zmyślonych, ale słowo w słowo szczerą prawdę.

Autor: Jan Karnowski

Zamieszczony powyżej artykuł pochodzi z „Mestwina”, dodatku do „Słowa Pomorskiego”, ukazywał się on w latach 1925-1934.
Mestwina w wersji cyfrowej znajdziecie m.in. w Kujawsko-Pomorskiej Bibliotece Cyfrowej.
Autorem artykułu jest znany regionalista Jan Karnowski.