Profanator święta
Legenda o chciwym gburze spod Starej Rzeki
Było to w dawnych czasach, wczesnym rankiem pierwszego dnia Świąt Bożego Narodzenia. Z oddalonej wsi kościelnej rozległy się dźwięki dzwonów, płynąc przez rozległe, spokojne Bory Tucholskie. Stanowcze, pierwsze tony dzwonu przypominały mieszkańcom puszczy o pójściu do kościoła.
Mimo srogiego zimna i dalekiej drogi do kościoła widziało się jednak licznych ludzi podążających odludnymi duktami leśnymi. Do tego można było ujrzeć na wąskich traktach ludzi w pięknych zimowych ubraniach, przemierzających puszczę na prostych saniach zaprzężonych w małe, ale wytrzymałe konie, biegnące do bliskiego już celu.
Pewien stary gospodarz (Bauer) z okolic Starej Rzeki tłumił w sercu zazdrość i chciwość widząc to szlachetne poruszenie i z szyderczą twarzą, ze swej zagrody, na pobożne pozdrowienia nielicznych znajomych odpowiadał zaledwie mrukliwym słowem.
Kiedy już większość mieszkańców opuściła wieś, udał się on do stajni i zaprzągł konia do sani roboczych. Pojechał śpiesznie do ciemnego boru, mógł przecież chciwiec w ten święty dzień Bożego Narodzenia, w czasie, gdy inni ludzie modlili się w kościele, w spokoju powiększyć nielegalnie swoje zapasy drewna.
Wszystkie jego złe plany szły pomyślnie. Straż leśna go nie przyłapie, mógł spokojnie załadować po brzegi swoje sanie drewnem, tak że koń z trudem mógł udźwignąć ciężki ładunek.
Jako że sąsiedzi wracali już z kościoła, spieszył się do domu, by starannie ukryć kradzione drewno przed ciekawskim wzrokiem. Spiesząc się ukrytą drogą, zbił okrutnie zmęczonego konia. Już stopniowo przerzedzał się las, już był blisko swojej zagrody, gdy na spadzistej drodze przeładowane sanie wywróciły się i bezbożny człowiek został pogrzebany pod ładunkiem. Dosięgnęła go karząca ręka Boga.
Wracający z kościoła znaleźli go martwego, z wykrzywioną twarzą zwróconą ku ziemi. W miejscach, gdzie stopy, ręce i twarz w śmiertelnym strachu utworzyły wgłębienia w ziemi, od tego czasu po wieczność nigdy nie rośnie trawa, ani mech. Do dzisiejszych czasów można oglądać z wąskiej drogi, tej z Tlenia do Szarłaty (Charlottental) owe pięć gołych dziur, otoczonych gęstym mchem. Są one znakiem ostrzegawczym dla potomnych.
Legenda ta, zapisana przez Paula Behrenda w XIX wieku, jest żywa do dziś, aczkolwiek wiąże się z innym miejscem i czasem, ale, co najciekawsze, odnosi się do autentycznego wypadku.
Otóż niedaleko leśniczówki Stara Rzeka rośnie dąb, na którym wyryty jest krzyż, dokładna data dzienna i rok (1953) oraz inicjały. Ludzie opowiadają, że z tego dębu spadł i zabił się człowiek, mieszkaniec Starej Rzeki (podają jego imię i nazwisko), który w niedzielę obcinał suche gałęzie na opał.
Pod tym dębem mają się znajdować nigdy nie zarastające wgłębienia.
Dziury rzeczywiście są, nie można jednak stwierdzić, by nie były zarośnięte. Zwróćmy natomiast uwagę, że mamy tu do czynienia z niezwykle ciekawym przykładem odniesienia starej legendy do autentycznego wypadku, z czasów współczesnych.
Legenda na podstawie „Westpreussischer Sagenschatz” autorstwa Paula Behrendta.
Przekład z języka niemieckiego: Sławomir Manikowski