Legenda o Sosnach Kowalskiego

Czyli jak Jędrzej sosny po sobie pozostawił

Marek Lejk

Działo się to bardzo dawno temu, kiedy jeszcze nikt nie myślał o rozległych wodach Zbiornika Żurskiego, a Polska była pod rządami zaborców.

W owym czasie, we wsi Wierzchy, mieszkał Jędrzej Kowalski – człek pracowity i uczynny, aczkolwiek czujący słabość do gorzałki, która powodowała, że Jędrzej nigdzie dłużej w pracy miejsca nie zagrzał. A pracować musiał, bowiem z tych pięciu morgów ziemi, co mu ją ojciec zostawił nie da się wyżywić kilkuosobowej rodziny.
A do utrzymania miał żonę i pięcioro dzieci, z których najmłodsza córka zaledwie cztery wiosny liczyła.

Czy Jędrzej był od tych Kowalskich, o których w późniejszych latach rozpisywał się Henryk Sienkiewicz, czy od innych tego nikt nie wie. A jeżeli już ich daleki krewny, to na pewno ubogi i o słabym charakterze, który Rochowi sławy i chwały nie przysparzał.

Pracował więc Jędrzej u bogatszych gospodarzy we wsi, pracował w folwarku, położonym na południowym skraju wsi, pracował też w oddalonym o kilka kilometrów młynie wodnym w Zgorzałym Moście.
W każdym miejscu dawał się poznać z dobrej roboty (bo poczciwa i pracowita to była dusza), jednak szkody i zaniedbania uczynione przez nieodpowiedzialnego w nałogu człowieka były tak duże, że pracodawcy obawiając się o swoje i Jędrzeja bezpieczeństwo szybko rezygnowali z jego usług. A to zapomniał napoić konie i krowy, aż zwierzęta ryczały gromkim głosem, a ludzie we wsi zastanawiali się co też się stało. A to na czas nie spuścił wody przez spust przelewowy i woda rzeczna zalała część podwórza. A to nie dopilnował krów na łące i kilka dni trzeba było szukać bydło po lasach. I tak wiele razy… Kiedy więc latem 1883 roku Jędrzej znalazł pracę w nieodległym Tleniu, jego rodzina odetchnęła z ulgą.

Przy starym trakcie z Osia do Tlenia i dalej do Tucholi, po prawej stronie drogi stała gospoda. Była ona i w 1812 roku. Stała przy starym Trakcie Napoleońskim wybudowanym za czasów Jędrzejowego dziadka przez mieszkańców okolicznych wsi.
Tleń (Klinger), most na Wdzie i gospoda.
Dzisiaj, na jej ruinach tamtej karczmy wybudowany został rozległy kompleks pensjonatu „Samotnia nad Wdą”, ale wówczas to była drewniana chałupa, kryta trzcinową strzechą, z ciemną kuchnią i ogromną jadalnią do której wchodziło się prosto z podwórza.
Obok stał dom z grubo ciosanych sosnowych bali drewnianych, w którym mieszkał karczmarz z rodziną. Bardziej na północ, przy ścieżce biegnącej do osady zwanej Piekło stały zabudowania dla służby, stodółka, obora i stajnia.

Każdy, kto chciał dostać się młyna położonego na drugim brzegu rzeki Wdy (wówczas zwanej Czarną Wodą) musiał przejechać lub przejść przez most zbudowany z grubych, tylko z lekka ociosanych pni drzew, przykrytych szerokimi dechami, które skrzypiały głośno pod ciężarem wolno posuwających się wozów załadowanych zbożem lub mąką, smołą lub drewnem, albo też innymi towarami. Dechy skrzypiały nawet gdy gospodarz lub parobek niosący na plecach worek zboża do zmielenia, stawiał na nich swoje stopy.

Nie minęło jeszcze 11 lat od drugiego rozbioru Polski, po którym tereny te przeszły pod panowanie pruskie, a już wielu Niemców osiedliło się w okolicznych wioskach: w Osiu, w Brzezinach, w Łążku,  we Wierzchach i nomen omen w Pruskich. Byli to prości pracowici ludzie i rzadko dawali poznać po sobie, że przynależą do narodu zaborcy. Do dzisiaj też żyje i mieszka w okolicach wielu ich potomków. Tak samo, jak rodowici Borowiacy uprawiali swoje liche, piaszczyste poletka, hodowali krowy, owce, kozy, świnie i przeróżny drób domowy: gęsi, kaczki i kury. Tak samo doskwierały  im letnie susze i upały, a zimą mroźne, sięgające minus 40 stopni noce, zamiecie śnieżne i wichury. Kiedy głód zaglądał w oczy Borowiakom, wielu Niemców także doświadczało tego uczucia. Również groźna, zakaźna cholera nie rozróżniała narodowości i zbierała żniwo bez wyjątku.

Zanim słońce wychyliło się znad zielonych parasoli sosen Jędrzej wyruszał z lichego domu do Tlenia. Szeroką leśną drogą szybko docierał do krawędzi doliny Prusiny i dalej zgodnie z biegiem rzeki, Aż do miejsca, gdzie wśród zabudowań wiejskich, Prusina łączyła się z Wdą. Było już jasno, gdy kroczył raźno po moście w kierunku gospody, gdzie otrzymał pracę.  Z daleka widział, ze kilku parobków już krzątało się  po podwórzu, a młoda, ubrana w lnianą sukienkę dziewczyna sypała ziarno dla ptactwa domowego. Nieco otyły karczmarz stojący z boku, pokrzykiwał na parobków przymuszając ich do przyspieszenia pracy. Jędrzej szybko zabierał się do roboty, starając się zejść karczmarzowi z oczu.
Najpierw rąbał drewno. Wysuszone brzozowe, dębowe i bukowe kawałki odskakiwały pod uderzeniem ciężkiej siekiery. Kilka naręczy drewna zanosił do kuchennej gospody, kilka naręczy, tych drobniej porąbanych podrzucał do domu karczmarza, a resztę układał obok stodoły w wysokie stosy o podstawie koła. I tak coraz wyżej, wyżej, wyżej, aż całość zamykała się półokrągłą kopułą. To zapas na długie, zimowe miesiące.

Często Jędrzej towarzyszył rybakom wypływającym na rzekę na płaskich drewnianych łodziach. Wyciągał z rzeki sieci, upstrzone gdzieniegdzie złotymi i srebrnymi plamami płoci, leszczy lub niewielkich kleni. Czasem trafił się szczupak, okoń i sandacz. Nierzadko też trzymał w ręku wijące się pstrągi i piskorze. Później pomagał rozwieszać cienkie sieci na wysokich żerdziach.  W słonecznych promieniach schły szybko i wieczorem znów można je wstawić do rzeki.

Niekiedy karczmarz nakazywał mu naprawę dróg. Woził wówczas ciężką taczką z dwoma drewnianymi, zbitymi z szerokich dech kołami drobne kamienie i żwir. Wypełniał kruszywem co głębsze dziury lub rozmyte ulewnymi deszczami rozpadliny. Potem wracał po następny transport  i tak aż do wieczora.

Towarzyszył także drwalom podczas ścinki drzew w lesie. Najpierw leśniczy, z położonej na północnym-wschodzie leśniczówki Nowa Rzeka, wyszukiwał suche lub obumierające drzewa zaznaczając je niewielkim toporkiem, do dzisiaj zwanym cechówką. Takie zaznaczone drzewa były widoczne z daleka, a nacięcie lśniło niczym odbłysk lusterka. Potem drwale szerokimi, długimi, dwuosobowymi piłami, żartobliwie zwanymi „moja-twoja” z mozołem ścinali drzewo po drzewie. Gdy z łoskotem upadało na ziemie wyrzucając w górę liście igły i zeschnięty mech oraz rozrywając do gołej ziemi lichą ściółkę, podchodzili do nich pomocnicy drwali i siekierami odrąbywali cienkie gałęzie, a chwile później grube konary. Tak ogołocony pień cięty był piłami na krótkie i łatwe do załadunku na wóz odcinki.

Dobre, proste i grube drewno wieziono w całości do tartaku wodnego w Zgorzałym Moście lub Kwiatkach koło Osia. Tego roku ścinka wyznaczona była niedaleko łąk, zwanych do dzisiaj Zdręczne. Ładował więc Jędrzej grube kłody na wóz zaprzęgnięty w konie lub woły i wracał  z nimi do Tlenia. Maszerował obok wozu i z rzadka pokrzykiwał na zwierzęta, które co chwila pragnęły zatrzymać się przy smakowicie wyglądających kępach traw i leśnych ziół. Nie była to lekka robota, ale to takiej przyzwyczajeni byli wszyscy mieszkańcy borów. Zaczynała się przed świtem, a kończyła o zmierzchu.

Miał też tleński karczmarz rozległe łąki nad Jeziorem Mukrz. Położone o godzinę drogi od gospody służyły do wypasu bydła. Z części zbierał jednak siano na zimę. Doglądał tędy Jędrzej krowy pasące się wśród pachnących ziołami traw. Zaganiał na niewielka plażę – wodopój, aby mogły ugasić pragnienie i pomagał, gdy nieroztropne cielęta wchodziły w jakąś dziurę, po skarpach której nie mogły się wydostać. Ryczały długo, rozpaczliwym cienkim głosem, aż Jędrzej unosząc je w silnych rękach, stawiał bezpiecznie na brzegu rozpadliny.

Wieczorem, północnym skrajem jeziora, przecinając drogę prowadzącą z Osia do Tlenia, wracał Jędrzej do domu. Łatwa to była droga, bowiem wycięty fragment lasu tworzył rozległą polanę. Dopiero co została ona obsadzona nowymi drzewkami, wówczas sięgającymi dorosłemu człowiekowi zaledwie do kolan. Sunął więc Jędrzej równym rzędem wzdłuż pachnących żywicą sosenek. Uważał przy tym, by go leśniczy lub gajowy nie zobaczył, bowiem tak jak i dzisiaj wstęp na młode uprawy był i jest zakazany.

Jak każdy parobek za swoją ciężką prace otrzymywał Jędrzej wynagrodzenie. Liche, cienkie i nigdy nie wystarczające na utrzymanie rodziny, a co dopiero tak licznej, jak rodzina Kowalskich. Toteż całe lato żona Jędrzeja wraz z dziećmi spędzała w lesie na zbieraniu jagód i borówek, później rozmaitych grzybów, owoców róży i głogu, a już po przymrozkach czerwonych owoców żurawin i prawie czarnej tarniny.

Oprócz zapłaty dostawał też Jędrzej jedzenie – trzy lub cztery razy dziennie, zależnie od wykonywanej pracy. Liche i monotonne to było pożywienie. Pozwalało nasycić żołądek i zaspokoić głód, ale sił nie przydawało za wiele. Bogaci gospodarze jadali o wiele lepiej.

Rano najczęściej podawano zacierkę – rodzaj zupy mlecznej z kluskami z żytniej mąki. Dodawano też ugotowane, miażdżone kartofle, a do picia czarną zbożową kawę. Ciężko pracujący dostawali drugie śniadanie zwane „dziesióntką”. Najczęściej była to pajda żytniego chleba ze smalcem. Na obiad czekał Jędrzej z niecierpliwością, bowiem był bardziej urozmaicony. Czasem to była kartoflanka, zupa z brukwi lub zalewajka z kwaśnego mleka i mącznej zacierki. Nierzadko podawano ugotowane i zmiażdżone kartofle z okrasą lub kluski z kapustą. Jadał też Jędrzej gęstą grochówkę, kaszę z grochem lub mieszane warzywa: groch z kapustą lub marchew z fasolą. Na kolację zajadał się monotonną, podawaną codziennie zacierką na mleku i kartoflami z zasmażką z mąki i słoniny. Przy cięższych pracach robotnicy dostawali jeszcze smażone na tłuszczu placki ziemniaczane zmieszane z mąką razową i jajkami. Na obiad często też otrzymywał zupę rybną, w której pływały kawałki kiełbia, jazgarza, uklei i miętusa. Taka zupa rybna składała się z wszelkiego rybnego drobiazgu z dodatkiem warzyw i garści suszonych grzybów.

Gospoda w Tleniu słynęła nie tylko z dobrego jadła, ale też z gorzałki, miodu pitnego i nalewek. Gorzałką nazywano prawie wszystkie wódki. Popularny był czysty, żytni kornus, czy zaprawiany owocami jałowca mechandel, a nawet gorzka żołądkowa na którą mówiono bonekamp. W tleńskiej karczmie podawano nie tylko gorzałkę, ale i domowej roboty nalewki ziołowe: orzechówkę, piołunówkę zwaną absyntem, zielonooliwkową dzięgielówkę, czy gorzałkę z owoców głogu zwanych bulimączką. Powodzeniem cieszyły się likiery: z czarnego bzu, z wiśni, z młodych pędów sosnowych (likier piniowy), lipowy z miodem, tymiankowy lub czarnej porzeczki.

Dorośli mężczyźni oprócz gorzałki najchętniej pili piwo. Jako napój chłodzący w upalne dni, a zimą po podgrzaniu, rozgrzewający zziębnięte ciało. W biedniejszych domach, gdzie brakowało pieniędzy na kupno antałka piwa, kobiety warzyły piwo domowe na podpiwku. Nie smakowało tak jak kupne, ale pragnienie gasiło równie skutecznie.
W takich napojach, które nie tylko chłodziły lub rozgrzewały ciało, ale też potrafiły pomieszać zmysły, od dawna gustował Jędrzej. Zwyczajem było, że wódkę popijano bez zakąsek, toteż niedożywiony i wymęczony organizm szybko i gwałtownie reagował na zbyt dużą dawkę alkoholu. Wracał więc Jędrzej do domu chwiejnym krokiem. Zataczając się nader często, śpiewał przy tym na cały głos ludowe pieśni, aż ptaki spłoszone niecodziennym hałasem zrywały się z gniazd i fruwając wysoko obserwowały niezwykłe zjawisko. Jego chrapliwy głos do późna w nocy rozlegał się po całej dolinie, a echo równie długo odbijało się od ścian drzew.

Tak mijały kolejne miesiące. Wymęczony ciężką, wielogodzinną pracą w słonecznym skwarze i na dodatek upojony alkoholem, skracając sobie drogę przez leśne uprawy, wracał Jędrzej z pracy. Zataczał się przy tym niemiłosiernie, a potknąwszy się przewracał, niszcząc i łamiąc młode drzewka sosnowe. Z odkrytych ran, spod cienkiej kory wypływały krople żywicy. Bieliły się na słońcu lub wsiąkały w ściółkę. Tak uszkodzone drzewka umierały. Za to na rozległym stoku została wydeptana, pozbawiona drzew i krzewów ścieżka. Wiła się ona skomplikowanie, niczym labirynt. Opadała w dół lub wspinała po skarpie doliny, i tak od brzegów Jeziora Mukrz, aż do szerokiej, porośniętej klonami i dębami szosy z Tlenia do Brzemion. Dalej już wędrował Jędrzej szerokim, piaszczystym traktem prowadzącym wzdłuż ściany lasu od północy i pól, obsypanych złotymi ziarnami zbóż, od południa.

Z biegiem lat drzewa wzdłuż Jędrzejowej ścieżki nabrały grubości i wystrzeliły w niebo. Jednak raz wytyczony szlak pozostał. Dzisiaj wzdłuż tej krętej dróżki rosną potężne sosny zwane Sosnami Kowalskiego, którym gdzieniegdzie towarzyszą równie potężne świerki.
Potomków Jędrzeja nie ma już we Wierzchach – chociaż stara drewniana chata jeszcze pozostała. Przenieśli się w różne strony Borów Tucholskich. Ale dzisiaj to porządni ludzie. Tak porządni, że nikt już o Jędrzejowych przygodach nie pamięta.

Ale czasem… wieczorem nad jeziorem słychać  głośny, chrapliwy śpiew. To pewnie zachowane w koronach drzew wspomnienie o Jędrzeju Kowalskim, jego pracy i  życiu.

Autor: Marek J. Lejk, Miedzno