W gościnne progi skansenu
Droga do wdzydzkiego skansenu
Jan Sabiniarz
Do Wdzydz Kiszewskich droga prawie cały czas wiodła przez lasy. Lasy, lasy, lasy… I co jakiś czas świetliste, drogie kamienie jezior oprawionych misternie w zieleń sosen, grawerowaną gałęziami brzóz.
Ach, cóż to za frajda, kiedy jest już zbyt jesiennie, zbyt zimno i zbyt daleko na rower, mknąć cicho samochodem przez lasy. Byle nie za szybko, żeby po drodze nic nie uronić. Byle nie padał deszcz, żeby nie trzeba było uruchamiać wycieraczek na przedniej szybie. One to swoim nerwowym ruchem oddzielając od krajobrazu, psują cały nastrój.
I do tego jeszcze muzyka! Taka, która przybliża i podkreśla piękno przesuwających się widoków.
A na miejscu…
Kiedy dotarliśmy do skansenu, chciałem jednym spojrzeniem ogarnąć całość. Nie udało się.
Oto, rozsiane pośród zielonych i gdzieniegdzie przeświecających łysinami wzgórków, chałupy drewniane, kryte strzechą. A każda chałupa inna, jak kwiat.
A cały skansen cieszył oczy, jak cały bukiet kwiatów, które zbiegły się tutaj z łąk i pól.
Po wykupieniu biletu, mało kto ma ochotę wczytywać się w plansze informacyjne. Może następnym razem. Coś ciągnie, żeby jak najszybciej zanurzyć się w ścieżki między zabudowania, i błądzić pośród nich.
Ale nie tak jak w muzeum, tylko tak jak w ocalonej wiosce marzeń, gdzie wszystko jest żywe, gdzie mieszkający tam ludzie są tylko dlatego nieobecni, bo pojechali na łąkę lub w pole.
Przed chałupami, okolone drewnianymi sztachetami, ogródki pełne warzyw i kwiatów. Jeśli znajdziesz się w skansenie latem, przed południem, masz wrażenie, że za chwilę uchylą się drzwi i gospodyni wyjdzie do ogródka, żeby zerwać pietruszkę do przyprawienia obiadu.
Zwiedzanie skansenu to nie tylko błądzenie oczami to tu, to tam. To nie tylko przypatrywanie się to z daleka, to z bliska. Raz na całość, raz na detale.
To nie tylko widok pięknej, kutej z żelaza klamki, lub oksydowanych działaniem czasu liści zawiasów, albo niezwykły urok starego drewna, spłukanego deszczem. Rozgrzewa serce widok strzechy tak gościnnej i ciepłej w swoim wyrazie, że nawet mchy dają się skusić, opuszczając bezpieczne miejsce na ziemi, aby na dachach zamieszkać, narażając się na niewygody i kaprysy pogody.
Żeby dobrze zwiedzić i zapamiętać wioskę, trzeba również często zamykać oczy. Aby to, co nie do ogarnięcia wzrokiem, wyłowić dotykiem, zapachem, który wciąż zmienia się, czasem coś przypomina, roztacza w wyobraźni. Przywołuje, wydawałoby się pomarłe w zakamarkach pamięci obrazy sprzed lat, ożywiające wspomnienia dzieciństwa, które wróciło na moment.
Nagły podmuch wiatru od jeziora orzeźwia i wyrywa cię z marzeń, uświadamiając ci gdzie jesteś i, że czas jest nieubłagany…
Urok studni
Kiedy idziesz w stronę studni, piasek śpiewa pod stopami.
A ty, tak jakbyś rozgarniał pąk piwonii, tak jedwabistą ze starości drewnianą klapę odmykasz, żeby zajrzeć w ciemną, tajemniczą czeluść. Poprzez mchy wszędobylskie, które i tam dotarły, czujesz bijący ze studni wilgotny chłód, w najbardziej upalny dzień lata. Wystarczy przekręcić korbą, aby wszystko zagrało miłą sercu muzyką: łańcuch, wiadro i woda.
Cembrowana kamieniami baśni, zaczarowana studnia dzieciństwa, ileż to razy będę do niej wracał?
Podwórko chlebem pachnące?
Ze stojącego na podwórku pieca chlebowego nie dolatuje zapach. Jak dawno wyjęto z niego ostatni bochen chleba pachnącego, kuszącego złocisto-brązową, chrupiącą skórką? Chleba smaczniejszego w swej prostocie, niż wszystkie potrawy świata!
Tak. To jednak nie był zwyczajny chleb. Miał w sobie coś świętego. Ten chleb był rękodziełem. W każdym domu smakował inaczej. Jakość chleba była świadectwem domu, świadectwem kobiety, która go wypiekła. W bochen chleba zaklęta była dusza i serce – jak w skrzypce.
To nie to samo, co chleb fabryczny, choćby najsmaczniejszy. Najbardziej wyrafinowanymi, najbardziej wykwintnymi opakowaniami chcielibyśmy zakryć dziś taśmowość produkcji! To, co pozbawione zostało indywidualnego wysiłku i serca, pozostanie tylko towarem, który można sprzedać lub kupić zaspokajając jedynie głód fizyczny, nie zaś duchowy.
I wreszcie:
DOM
Prosta, drewniana, kryta strzechą chata. Zanim zagłębisz się w jej wnętrze, najpierw musisz wstąpić na wylegujący się przed wejściem, pilnujący drzwi kamienny stopień. Mocny, bezpieczny i pewny jak opoka. A potem, przechodząc przez próg musisz pochylić głowę.
Kto o tym zapomina, ten z pewnością nabije guza. Schyl czoło, zanim wstąpisz do cudzego domu. Również i ty, który w nim mieszkasz na co dzień, wychodząc z niego i do niego wracając, nie zapomnij pochylić czoła. Pomimo, że jest twoim domem i spoufaliłeś się z nim do końca, mimo to, ciebie to również obowiązuje. A może – tym bardziej! Pokłon nie jest oznaką poniżenia, lecz wyrazem szacunku, który jest winien Domowi.
Ocalić od zapomnienia
Dlaczego zamyśliłem się tak głęboko? Dlaczego o tym piszę? Czy tylko dlatego, żeby sentymentalnie roztkliwić się nad przeszłością, która pomału pogrąża się w nicość? Jak określić i jak rozwiązać problem, który mnie nęka? Nie tylko jako architekta. Co z tego wszystkiego, co nagromadziła przeszłość, zabrać ze sobą, na drogę ocalenia i nieprzerwanego wcielania w życie od nowa, w przestrzeń, w której żyjemy?!
Krocząc po wąskiej, nazbyt wąskiej ścieżce czasu trzeba zabrać ze sobą tylko to, co najważniejsze. Na pewno nie będą to formy zewnętrzne. One zbyt śpiesznie ulegają przeobrażeniom. Są zmienne, jak mody i mają do tego prawo!
To, co trzeba ocalić, to duch czasu, który się jeszcze nie wypalił. Duch czasu, który się wciąż wymyka, a który indywidualizował piękno ziemi.
Formy zewnętrzne krępują jak więzienie! Sztucznie użyte, są tandetne, banalne i śmieszne. Jedynie duch, nie ogranicza niczego, pobudzając do życiodajnego rozkwitu.
Autor: Jan Sabiniarz
Zdjęcia pochodzą ze strony internetowej Muzeum Kaszubskiego Parku Etnograficznego we Wdzydzach Kiszewskich